Andy'2005 - W Krainie Kondorów
artykuł czytany
5978
razy
Czternaście kondygnacji w dół, a zaraz potem po schodach w górę z worem na plecach w to same miejsce. Jak tylko mogę najszybciej, do utraty tchu, do zawrotów w głowie i znowu na dół i tak kilkanaście razy dziennie, do znudzenia. Czasami dozorca lub któryś z sąsiadów widzi, jak leje się ze mnie pot i gdy nasze oczy się krzyżują to chyba wiem, co w danej chwili myśli: - Ten facet ma chyba nie po kolei w głowie!!!
I. ACONCAGUA - rozprawa z Kamiennym Wartownikiem
Wyprawa rozpoczęła się od problemów z odprawą bagażu na warszawskim Okęciu. Pani z linii lotniczych KLM, nie mająca pojęcia o alpinizmie i wyprawach tego typu, kwestionuje umocowanie czekana przy moim plecaku. Nie wdaję się z nią w dłuższą dyskusję, bo domyślam się, że to nie ma sensu. Tacy ludzie są po prostu nie reformowalni. Opuszczam jej punkt pracy i przenoszę się do jej koleżanki po fachu do stanowiska obok. Bagaż przechodzi bez problemów.
31.01.2005 o godzinie 7.00 rano wylatuję do Ameryki Południowej. Czeka mnie międzylądowanie w Amsterdamie, na Antylach Holenderskich gdzie zalewa mnie fala gorącego powietrza, następnie w Limie, by wreszcie po prawie 30 godzinach dotrzeć do Santiago. Stolica Chile to wielka metropolia, która nie robi na mnie wrażenia. Odnoszę wrażenie, że panuje tu chaos architektoniczny. Zaskakuje olbrzymia ilość żółtych autobusów, podążających głównymi arteriami miasta. Santiago jest wielkie, głośne, ale trzeba przyznać, że bardzo bezpieczne i czyste. Żar leje się z nieba, ale tu jest w końcu środek lata.
Wieczorem wsiadam w autokar jadący do Mendozy w Argentynie i następnego dnia rano docieram na tamtejszy dworzec autobusowy. Mendoza trochę bardziej podoba mi się niż Santiago. Miasto podzielone jest na kwartały, wzdłuż ulic jest dużo drzew. Mam wrażenie, jakby wszystkie ulice były identyczne, łatwo się tu zgubić. Obserwuję też ludzi - Argentyńczycy są bardziej europejscy, natomiast w Chile ludzie wydawali mi się jacyś mali, grubi i niezbyt urodziwi.
Dwa dni spędzone w tym prawie milionowym mieście wypełnia mi załatwianie formalności związanych z akcją górską. Na zasadach partnerskich połączeni jesteśmy w większą grupę, by sprawniej załatwić pozwolenia uprawniające do wejścia do Parku Narodowego Aconcagua oraz na szczyt. Permit można załatwić od ręki. Należy wypełnić odpowiednie formularze i uiścić opłatę w wysokości 200 dolarów amerykańskich. Dokonujemy zakupu żywności na działalność górską. Zrobiłem błąd nie zaopatrując się w żywność w Polsce. Ceny są porównywalne, ale jakość jedzenia zdecydowanie przemawia za naszym krajem. Jest tylko jeden rodzaj mięsnych konserw w tzw. "pancernych", ciężkich puszkach. W smaku są obrzydliwe, ale o tym przekonałem się dopiero podczas akcji górskiej. Natomiast tuńczyk w puszce jest godny polecenia, tak jak i owoce kandyzowane w puszkach. Zebrane przeze mnie informacje przed wyjazdem z Polski, że nie wolno wwieźć żywności do Chile, jak i Argentyny, okazały się bardzo przesadzone.
Z Mendozy pojechaliśmy do Puente del Inca. Wynajęliśmy muły u szefa agencji trekkingowej Fernando Grajalesa potocznie zwanego "Chicken". Łącząc się na tym etapie w większą grupę można zaoszczędzić sporo pieniędzy. Pozostawiliśmy w depozytach część zbędnych podczas działania w górach rzeczy. Przepakowaliśmy się oddając niektóre rzeczy na grzbiety mułów i w ten sposób byliśmy przygotowani do dwudniowego trekkingu do bazy Plaza de Mulas pod Aconcagua.
Ruszyliśmy następnego dnia z samego rana. Najpierw Grajales zabrał nas furgonetką do wejścia do Parku Narodowego Aconcagua na wysokości 2.800 m., skąd rozpoczęliśmy trekking. Doliną Horcones idzie się około 35 kilometrów. Dystans ten pokonuje się w dwa dni. Większość późniejszych zdobywców Kamiennego Wartownika - tubylcy tak zwą Cerro Aconcagua o wysokości 6.962 m. - po 4 godzinach marszu dociera do miejsca na biwak zwanego Confluencia na wysokości 3.300 m., by tam pozostać na noc. My jednak poszliśmy wyżej by następnego dnia mieć krótszy odcinek do bazy Plaza de Mulas na wysokości 4.300 m. Trekking wbrew pozorom nie należy do łatwych. Trzeba nieść ze sobą namiot, śpiwór oraz sprzęt do gotowania, ponieważ odległość jest na tyle duża, że pokonanie jej w jeden dzień jest praktycznie niemożliwe. Z nieba lał się żar, wiał silny wiatr prosto w twarz unosząc w powietrzu pył i drobinki piasku, a sceneria doliny z każdym kolejnym krokiem przypominała pustynno-księżycową. Po drodze leżały zdechłe muły, a woda zdatna do picia była tylko w jednym miejscu.
Po dotarciu do bazy Plaza de Mulas na wysokości 4.300 m poddałem się badaniom lekarskim. Czułem się wybornie i wyniki też takie były: saturacja 91%, ciśnienie 80/120, natomiast puls 79.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż